W
1982 r. Vladimir Volkoff napisał doskonałą powieść pt. Montaż, rzecz o agentach
wpływu, infoagresorach oraz znaczeniu roli mediów w dezinformacji. W
rewelacyjnej fabule opisał służebną rolę i metody „pudeł rezonansowych”, które
pod sprawnym kierownictwem zleceniodawców kolportują wyprodukowane lub
sfabrykowane wydarzenia. Głównym zadaniem takiego „pudła” jest stworzenie
wrażenia „nośności tematu”,
niekoniecznie prawdziwego, lecz wywołującego jednoznaczne skojarzenia zgodne z
zamiarem infoagresora, określanego u Volkoffa „agentem wpływu”.
28
grudnia ubiegłego roku mój biograf Adam Socha, debatowe pudło rezonansowe –
weteran infoagresji i dezinformacji opublikował fragment uzasadnienia decyzji
Centralkomu (CK) w sprawie mojej habilitacji oraz wypowiedź człowieka
oddelegowanego przez rektora Góreckiego do zadań specjalnych, osoby co najmniej
kontrowersyjnej, mecenasa Szczechowicza.
Przypomnę,
sfabrykowany zarzut plagiatu mojej pracy kwalifikacyjnej II stopnia (habilitacji)
zgłosili A. Socha i B. Bachmura po
nieudanej prowokacji zarzutu plagiatu mojej pracy doktorskiej. Doświadczenia A.
Sochy w machinacjach dowodowych, wielokrotnym przerabianiu i podrabianiu mojej
pracy doktorskiej, oraz nieudolnych próbach nadawania jej cech oryginalności,
co udowodniłem jednoznacznie w ramach procesu Małgorzacie Chomicz, są wyjątkowe
i wielowątkowe. Przypomnę,
że w sprawie doktoratu, dowodem na okoliczność popełnienia przeze mnie plagiatu
miało być kilka wersji ordynarnych kserokopii mojej rzekomej pracy doktorskiej.
W
przypadku mojego wykładu habilitacyjnego, debaciarski tandem Socha-Bachmura,
nauczony przykrymi dla nich doświadczeniami posunął się o krok dalej. Pomówienie
oparł na nieidentyfikowalnym, przypisywanym mi tekście (w zależności od
sytuacji) wykładu habilitacyjnego lub/ bądź pracy kwalifikacyjnej, który to
tekst rzekomi „recenzenci” Centralkomu (CK) w zależności od swego widzimisię
mogli dowolnie klasyfikować.
Pomijając
już przekręt jakiego się dopuszczono ze względu na brak określenia tego pseudo
dowodu, co do jego charakteru, a określanego naprzemiennie w miarę potrzeb wykładem,
lub pracą kwalifikacyjną (są to dwie
różne rzeczy), to „dokument” ten
pozbawiony jest jakichkolwiek cech identyfikacyjnych i tak po prawdzie może być
przypisany każdemu, nawet Małgorzacie Chomicz nie wykluczając nawet rektora
Ryszarda Góreckiego. Rzecz tylko kogo wystukamy na klawiaturze komputera jako
autora.
Nie
charakteryzują go, ani identyfikują jakiekolwiek pieczęcie, zapiski, adnotacje,
sygnatury, czy znaki, (chociażby archiwum), no i kwestia zasadnicza brak
podpisu autora. Zamiast tego wydrukowano Piotr Obarek … no i wszystko.
Jednym zdaniem, podążając wytyczonym przez
„montażystów” szlakiem, każdy może napisać jakikolwiek sfabrykowany tekst i przypisać
go po kilkunastu latach jakiejkolwiek
osobie jako plagiat np. jego pracy habilitacyjnej. Oczywiście aby osiągnąć taki
cel trzeba działać w ramach wpływowej grupy lub na polecenie wpływowego i
ustosunkowanego człowieka.
Cóż
więc takiego możemy przeczytać w enuncjacjach A. Sochy. Pisze on tak:
Co do braku podpisu Piotra Obarka,
czytamy w uzasadnieniu:
„wykład kwalifikacyjny był odczytany
publicznie przez Autora. Brak własnoręcznego podpisu nie dyskwalifikuje
publikacji jako pracy naukowej/artystycznej. Nie ma ustawowego wymogu, aby
publikacja naukowa/artystyczna była podpisana własnoręcznie przez autora”.
Apogeum
hipokryzji, no to na jakiej podstawie stwierdzono, że ten sfabrykowany tekst
jest moim wykładem kwalifikacyjnym, a nie „montażową twórczością” np. Adama
Jerzego Sochy, jako drzewiej bywało. Od siebie dodam, że wykład się wygłasza, a
nie odczytuje, co już samo w sobie dyskredytuje istnienie tekstu, w którym miałbym
się dopuścić rzekomo plagiatu.
Poza
tym wykład habilitacyjny nie jest elementem procedury habilitacyjnej na
podstawie której przyznaje się stopnień naukowy, bo ten nadaje się (a
przynajmniej nadawało się kilkanaście lat temu)
na podstawie dorobku (wystawa prac) i pracy kwalifikacyjnej, którą
„cenzurowany” papier nie jest. Niewątpliwie nową jakością prawną jest, że podpis nikomu nie jest potrzebny, bo nie ma
przepisu aby cokolwiek podpisywać.
Super
– „ fałszerze wszystkich krajów, łączcie się”, rób ta co chceta – cel uświęca
środki, od dzisiaj aby komuś przypisać autorstwo czegokolwiek podpis nie jest
potrzebny (sic!), wystarczą „autorytety” Sochy i Bachmury. Tekst jest Obarka –
orzekł naczelny magik z Kortowa, na tej podstawie pozbawmy go prawa wykonywania
zawodu, wywalmy z UWM-u, deportujmy z
Olsztyna, najlepiej z całą rodziną.
Rewelacyjna
konstrukcja.
Naszła
mnie w tym miejscu taka dygresja. Ostatnio przeglądając Internet natknąłem się
na zdjęcie ilustrujące pewien wyrok. Wyrok był opatrzony pieczęciami i podpisem
oraz w jednym komentarzu podparty wypowiedzią sędzi, która ten wyrok wydała
oraz, że wyrok nie jest kserokopią, a pieczecie oryginalne. Z treści komentarzy
dowiedziałem się, że w sprawie tego wyroku osoba której wyrok dotyczył uzyskała
orzeczenie, że to nie jest żaden dowód, bo osoba w nim wymieniona … nie
popełniła tego czynu, a czyn był haniebny bo dotyczył wykorzystania nieletniej.
Od
przypadku do przypadku, kortowskie dowody swoją tajemniczość jak kodeks
Napoleona posiadają. Mój „dowód” w postaci kilku kartek papieru bez tych
wszystkich „niuansów” jak pieczęcie i podpisy jest koronnym dowodem na
przypisywane mi nieetycznego postępowania, analogicznie dowód w postaci wyroku
sądu nie jest żadnym dowodem.
Jeśli
kiedykolwiek miałbym wątpliwości co do rzetelności pisarstwa Volkoffa, to
kortowskie casusy wyleczyłyby mnie z jakichkolwiek wątpliwości, że istnieją
czarodzieje, owi „agenci wpływu”, którzy
jak trzeba to i z gówna bicz ukręcą, a
jak trzeba to nawet wyczarują Facetów w czerni z neutralizatorem pamięci.